Bieszczady to zawsze było inne życie. Jako dziecko spędzałam tam każde wakacje i ferie, i z wielką radością przyznaję, że niewiele się tam zmieniło. Ludzie tam żyją jakby wolniej, bardziej na luzie. Drogi są wąskie, krajobrazy przepiękne, domy urokliwe, zwierzęta wszędobylskie. Wszystko jest ciekawsze, czystsze, spokojniejsze i naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia. Istny raj,
Do Prezesa trafiliśmy przypadkiem. Znajomi namówili Ł. na kilkudniowy rajd wierzchem po górach. Podobno fajna sprawa. No więc Ł. pojechał i przepadł. Szybko zarezerwowaliśmy tam ostatni wolny pokój, żeby spędzić rodzinne wakacje. Klimat U prezesa jest jedyny w swoim rodzaju, szczególnie jeśli lubicie konie. Sam Prezes to chyba ostatni prawdziwy traper. Legenda Bieszczad, o górach i koniach wie wszystko. Do wszystkiego dochodził sam. Powoli, sukcesywnie, zbudował swój mały raj na ziemi.
Sam ośrodek jest dość skromy, ale za to bardzo urokliwy. Są tam trzy główne zabudowania, w których znajdują się pokoje, jadalnia i stajnia. Pokoje są bardzo ładne i wygodne. Jest w nich wszystko co trzeba, bez zbędnego przepychu. Dwa razy dziennie serwują przepyszne domowe posiłki (choć na zupę można przyjść już około 14.00 gdyby ktoś był głodny). No i dziennie można pojeździć konno po górach lub wziąć lekcje. My na pewno będziemy tam wracać (i to nie tylko na wakacje), bo takiego miejsca nigdzie nie znajdziemy.
Dzieci było dużo, w pełnym przedziale wiekowym. One też miały tam raj, bo jest tam wszystko czego mogą potrzebować, łącznie z małym placem zabaw. Przede wszystkim są tam hektary do biegania. Łąki, lasy, płytki San do pluskania, no i oczywiście zwierzęta (psy, koty i konie). Choć mała Di jest jeszcze za mała żeby w pełni z tego wszystkiego skorzystać, to raczej jej się nie nudziło. Jedyny minus był taki, że nie miała dla siebie konika, żeby pojeździć. Kucyków tam nie ma, a taki mały szkrab nie jest w stanie siedzieć na dużym koniu. Musi minąć jeszcze kilka lat, żeby mogła brać udział w lekcjach. Za to mogliśmy trochę powędrować po górach i poszukać w lasach malin, jeżyn i jagód. Odwiedziliśmy kilka razy San i byliśmy nad Soliną. Na prawdę było co robić:
Długo będziemy ten wypad wspominać, bo już dawno nie mieliśmy takiej odskoczni od rzeczywistości. No i nigdy nie wyruszyliśmy w tak długą podróż z małą Di, a chwilę się tam jedzie.
Jednak było warto. Zaliczyliśmy jedną górkę – Di nie chciała iść do góry, ani siedzieć w nosidełku więc trzeba ją było wnieść. Za to jakie widoki i jagody:
Na koniec w odniesieniu do mojego poprzedniego wpisu mogę powiedzieć, że pojechaliśmy trochę jakbyśmy zabrali ze sobą pół domu. Jednak wszystko okazało się w jakimś tam stopniu potrzebne.
Okazało się, że czerwcowa plaga była już za nami i ich ilość była znacznie mniejsza. Udało nam się ich w pełni uniknąć. Oczywiście profilaktycznie się smarowaliśmy i co wieczór były oględziny, ale sprzęt do wyciągania się nam na szczęście nie przydał. Tak jak i apteczka – obyło się bez incydentów.
Co do zabawek, to już dłuższy temat. Mogłam je znacznie ograniczyć. W ciągu dnia były prawie zbędne, bo jak pisałam atrakcji nie brakowało. Jednak wieczorem fajnie było mieć coś pod ręką. Po całym dniu atrakcji, kiedy na dworze zrobiło się tak ciemno, że ciężko było dość z jadalni do pokoju, zaczynało się biesiadowanie. Wszyscy siadali w jadalni na pogaduchy, albo gry. W jednym koncie siedziała grupa i gawędziła z Prezesem, w drugim natomiast rodziny z dziećmi grały w planszówki. No i żeby nie izolować się w pokoju, siadałam między tymi grupkami z małą Di i tabliczką do rysowania, naklejkami, tatuażami, czy kolorowanką. Ona była zadowolona, bo miała co robić, a ja mogłam choć w części uczestniczyć w wieczornych zabawach.
Niestety wakacje dobiegły końca i trzeba było wrócić do rzeczywistości. Na szczęście lato wciąż trwa i mam nadzieję, że będziemy się nim długo cieszyć.